Pudełko od zapałek - KOD Komitet Obrony Demokracji
Komitet Obrony Demokracji, KOD
Komitet Obrony Demokracji, KOD
10968
post-template-default,single,single-post,postid-10968,single-format-standard,eltd-cpt-2.4,ajax_fade,page_not_loaded,,moose-ver-3.6, vertical_menu_with_scroll,smooth_scroll,fade_push_text_right,transparent_content,grid_1300,blog_installed,wpb-js-composer js-comp-ver-7.1,vc_responsive
 

Pudełko od zapałek

Pudełko od zapałek ma takie zakładki i tam się wkładało bibułkę z adresami. Koniecznie trzeba było mieć przy sobie takie czasopismo jak choćby „Przyjaciółka”, bo i w Warszawie, ale przede wszystkim poza nią, wszystkie kobiety tę „Przyjaciółkę” czytały. Po co ona była? Żeby w środek włożyć biuletyny KOR-u. Pieniądze przewożone były inaczej.  Przed wyjazdem do Radomia i po przyjeździe trzeba się było w konkretnym mieszkaniu zameldować. Byliśmy bardzo zdyscyplinowani.

Grażyna Olewniczak

Tak wspomina to, co się działo, po tak zwanych wydarzeniach radomskich i pacyfikacji przez Milicję i ZOMO Agnieszka Wolfram-Zakrzewska – współpracowniczka KOR-u.
Miałam wtedy 18 lat i byłam taką małą dziewczynką, która bardzo chciała coś robić dla Polski. Jestem z klucza KIK-owskiego, bo pomoc dla Radomia „szła” z różnych stron. Wszystko zaczęło się od tego, że przyszedł do mnie Wojtek Arkuszewski i zapytał, czy nie chciałabym pojechać do Radomia. To był wrzesień. Zaczynałam właśnie studia. Bardzo mi się to spodobało, do tego miałam ogromne poparcie swoich rodziców. To było dość rzadkie. Większość rodziców bała się o swoje dzieci, choćby tego, że zostaną wyrzucone ze studiów i moi koledzy ukrywali swoją działalność przed nimi. Ja miałam gdzieś wpisane w siebie takie, a nie inne zachowania. Moja matka była w Powstaniu, ojciec siedział w więzieniu stalinowskim, a dziadkowie walczyli w Powstaniu Styczniowym. To było normalne, tak mi się wydawało, że to jest normalne i tak należy robić. Rodzice mnie wspierali i nawet dwa razy ojciec zawiózł mnie tam samochodem. Do tego służbowym, tłumacząc kierowcy, że jadę do Radomia po buty, bo przecież była tam fabryka – „Radoskór”, a wtedy tak się jeździło. Po buty do Radomia, po kryształy do Krosna… To były bardzo luksusowe wyprawy, bo to jeżdżenie wcale nie było takie fajne.
– To była ta słynna szosa E-7?
Tak. Zawsze nią jeździłam. Nie chciałam jeździć pociągami. Zawsze jeździłam z Placu Zawiszy. Tam się stawało i łapało okazję. Na ogół to były jakieś Nyski, czy Żuki…
– A kierowcy nawet nie wiedzieli, kogo wiozą…
Nie… Tam stało sporo osób. Jechali z Warszawy coś załatwiać albo wracali z zakupami… Wyglądałam jak taki piętnastoletni chłopczyk, co mi się kilka razy bardzo przydało. Pięć, czy dziesięć złotych to kosztowało. I jechało się półtorej godziny. Myśmy jeździli od października. Było zimno i mokro. To, co mnie uderzyło – to potworna nędza w tym Radomiu. To było coś niesamowitego. Ja pochodziłam z bardzo skromnego domu. Było co jeść, były książki, były meble, a to, co tam zobaczyłam… Ja sobie nie zdawałam sprawy, że ludzie w takich warunkach mogą żyć. Pani wie, jaki to był mechanizm…
– Pomagano osobom, które miały procesy, które wsadzono do więzienia…
Nie pamiętam już kto. Czy Mirek Chojecki, czy Zbyszek Romaszewski jeździli na procesy i to oni zaczepiali rodziny tych osób, które były zatrzymane. To nie byli żadni działacze polityczni, to byli robotnicy, przypadkowe osoby, a nawet zwykli przestępcy zatrzymani na ulicy. W czasie zamieszek nie tylko podpalono Komitet Wojewódzki, ale też okradano sklepy. Miałam pod opieką dwie takie rodziny, które były ewidentnie rodzinami alkoholików i złodziei. To był bardzo łatwy łup dla milicji. Zamknięto ich, bito…
– Wtedy takie zachowania milicji były normą. Słynne „ścieżki zdrowia”…
Nie wiem, czy to chodziło o to, by dużo ludzi wsadzić do więzienia… Niektórzy kradli, niektórzy byli pijani. Ich wyciągano nawet z domów. To byli menele, ale byli potwornie skatowani. Przyjeżdżałam do nich z mnóstwem pieniędzy. To była „kupa kasy”.  Rodzinie zostawiało się po tysiąc złotych. To były pieniądze, jakich oni nie oglądali, chyba, że ukradli. Dawałam im pieniądze, dawałam biuletyn informacyjny KOR-u. Taka sytuacja: siedzi takich pięciu meneli, pijemy niesamowicie słodką kawę w dużej szklance. Tak mnie podejmują, a ja im te tysiąc złotych daję i pokazuję im ten biuletyn, a tam – Halinę Mikołajską. To było jedyne nazwisko, które im coś mówiło. Gdzieś w telewizorze widzieli, kojarzyli, kim jest. A ja im mówię, że takie właśnie osoby ujmują się za nimi tam w Warszawie. Pytali skąd te pieniądze, to ja im tłumaczyłam, że ludzie się zbierają, a teraz jak będzie strajk w innym mieście, to będziemy zbierać i tu w Radomiu, i wtedy wy się też dorzucicie. To będzie taka solidarność robotnicza.
– Taka lekcja… Może nawet z demokracji…
To teraz wydaje mi się zabawne, ale ta nędza to było coś porażającego. Miałam też pod opieką taką panią… To byli bardzo uczciwi ludzie… Poszłam do takiego domku, tam się wszystko waliło. Piątka dzieci. Gołe te dzieci. Zimno… Jej męża wsadzili do więzienia. Siedział z rocznym, czy nawet większym wyrokiem. Złapano go na ulicy, a on był epileptykiem. Kiedy dostał ataku, to go jeszcze bardziej zbili i oskarżyli o pijaństwo i o czynną napaść na milicjanta, bo miał przy sobie scyzoryk. Dałam tej pani dwa tysiące, bo tam naprawdę nawet nie było co jeść i ta pomoc była niezbędna, a ona mówi do mnie: „Najświętsza Panienko” i całuje mnie po rękach.
– To było dla niej jak cud. Matka Boska wprost z nieba…
Potem mi powiedziała, byśmy się tym podzieliły… To było wzruszające. Oni byli bardzo biedni, bardzo prości, ale coś niezwykle szlachetnego w nich było. Później ta pani przyjeżdżała do Warszawy do adwokata. To był zespół 25 na Placu Zbawiciela. Był tam mecenas Grabiński, który im pomagał. To była realna pomoc. Temu biednemu panu, który w tym więzieniu siedział był potrzebny przyzwoity adwokat. Wiem, że bardzo mu pomogliśmy i dość szybko wyszedł.
– Nieprawdopodobna była rola adwokatów.
Wśród nich byli ci najwybitniejsi: Siła-Nowicki, Olszewski, Grabiński, Lis-Olszewski. Oni byli już wcześniej związani ze środowiskami opozycyjnymi: po prostu, Komandosów, czy z Janem Józefem Lipskim. Oni bronili już wcześniej, zawsze w jawnych procesach. Myślę, że w takim zespole adwokackim jak ten 25 większość aplikantów i prawników robiła podobnie. Pomagali. Ci adwokaci brali te sprawy i potem jeździli do Radomia i innych miast. Kto inny jeździł pomagać, tak choćby jak ja, a kto inny jeździł na procesy, jako obserwator, czy osoba nawiązująca kontakty. Jeździły tam szacowne osoby, choćby wspomniana już przez mnie Halina Mikołajska. My byliśmy, przynajmniej teoretycznie, zakonspirowani.  Ja byłam zakonspirowana fantastycznie. Ważyłam wtedy 48 kilo, byłam szczupłym chłopczykiem w kurteczce z kapturkiem, którą sobie kupiłam w „Smyku”, ale moi koledzy nie mogli się tak zakonspirować. Byli wysocy, w okularach i z plecakami. To to po prostu była „superkonspiracja”. Jak taki się pokazał na ulicy, to od razu było wiadomo, kim jest. Oni się bardzo odróżniali od innych osób. Ja nie odróżniałam się niczym.
– To było bardzo pomocne, myślę…
O tak… Była taka sytuacja. Jestem w jednym z domów. Jest mama, moi podopieczni i ich siostrzyczka. Może starsza ode mnie o jakieś trzy lata. Ci moi podopieczni leżą w łóżku, naprawdę skatowani, zaraz po wyjściu z więzienia i opowiadają, co się w tym więzieniu działo. Pieniądze już dostali, pijemy tę straszną, słodką kawę, a na stole leżą biuletyny informacyjne KOR-u i oczywiście gazeta. „Przyjaciółka”. I nagle walenie do drzwi i wchodzi dzielnicowy. Wielkie chłopisko, w tym mundurze milicyjnym i dopytuje tych moich podopiecznych o pracę i o to, jak się żyje i w końcu mówi: „No wiecie, będą tu do was przyjeżdżać z Warszawy. Pieniądze wam będą dawać. Będą wam przywozić jakieś gazetki podziemne. Będą też chcieli, żebyście mówili jak to było w tym więzieniu. Pamiętajcie, że nic im nie mówicie, a jak powiecie, to zobaczycie, że znów wylądujecie „na dołku”. A jak taki tu do was przyjdzie, to natychmiast musicie mi powiedzieć”. A ja tam siedzę… Jak wszedł, to tylko tą „Przyjaciółką” zdążyłam przykryć biuletyny. Wreszcie zwrócił na mnie uwagę i pyta, kim jestem, na co mama odpowiedziała: to koleżanka Anki. Przyjął do wiadomości i poszedł…
– Odetchnęła pani wtedy z ulgą… Udało się…
Udało, ale chyba właśnie oni „przykapowali” mnie jednak. Byli szantażowani, więc się nie dziwię, ale bardzo uczciwie zgłosili to Jackowi Kuroniowi. Taką mieli instrukcję, że jeśli coś takiego się wydarzy – muszą zgłosić. I zgłosili. Wtedy zastanawialiśmy się, czy powinnam tam jeszcze jeździć, ale sama stwierdziłam, że mnie nie rozpoznają. Raz mały chłopczyk, innym razem dziewczyna. Nie byli mnie w stanie dobrze opisać.  Jak przyjeżdżaliśmy okazją złapaną na Placu Zawiszy – to wysiadaliśmy w różnych miejscach miasta. Często wysiadałam tuż przed Radomiem i potem jechałam autobusem miejskim. Stawałam się wtedy osobą stamtąd. Wracałam, z reguły autobusem Radom–Warszawa i to było takie uczucie, którego nigdy nie zapomnę. Trudno mi powiedzieć, czy ja się bałam, czy nie bałam. Jak jest się młodym, to nie ma się takiej wyobraźni, ale pamiętam jak już obeszłam tych sześć, siedem mieszkań szłam na dworzec i wsiadałam do takiego nowoczesnego na tamte czasy Ikarusa. Miał takie miękkie fotele… Autobus ruszał i byłam wtedy w takim błogim stanie.
– Ulga. Wszystko się udało…
Tak. Ale mnie ciągle było zimno. „Szlajało się” tak po tych ulicach, ta jazda okazją… Ciągle zimno i mokro. W tych mieszkaniach też było czasami mało przyjemnie. Częstowano mnie jakąś tłustą kiełbasą i ta słodka kawa, czy herbata.
– Niedogrzane mieszkania…
To wszystko powodowało, że miałam takie błogie uczucie, kiedy już wsiadałam do tego Ikarusa, który jadąc huśtał.
– Jak niewiele brakuje do szczęścia… Kiedy nastąpił koniec tych wypraw?
Gdzieś w styczniu, czy lutym. Później zbieraliśmy podpisy pod petycją do Sejmu, by powołać komisję do spraw wydarzeń w Radomiu. Ciężko było te podpisy zbierać. Tam na miejscu, w Radomiu. Oni się naprawdę bali. Byli biedni i zastraszeni…
– Nie wszyscy chyba tacy byli?
O nie… Mieliśmy takie polecenie, by takich odważniejszych i bardziej świadomych otaczającej rzeczywistości kierować do Janka Lityńskiego. Ja raz trafiłam na taką osobę. Był zwolniony po strajkach z zakładów zbrojeniowych. Później nie miałam już z nim kontaktu.
– Można więc powiedzieć, że od tego się zaczęło…
Przyszedł czas, że uwięzieni powychodzili z więzień, wiele osób się dokształcało i w efekcie zostało aktywistami, dzięki którym mieliśmy 80. rok… Tak. Tak to się zaczęło…